Zapiski z roku 2020 – moje podsumowanie

2020.

Limatambo, Peru, 2020 – ten rok, inaczej niż zwykle, zaczynamy w żółtych gaciach… – ponoć przynosi to bogactwo, każdemu kto w to wierzy. I dlatego wszystkie ulice, od kilku dni, zapchane są sprzedawcami żółtych majtek i staników. Kupujemy jedną parę.

Kończymy pracę na farmie świnek morskich, a na pożegnalny obiad gotujemy mielone z buraczkami. Mniam. 

W nocy pies dobrał się do butów Ewy. Wyglądają nomen omen – jak psu z gardła wyjęte.

Wracamy do Cusco, a buty zanosimy do lokalnego szewca. Następnego dnia odbieramy – są jak nowe. Magia!

W nowych butach (Ewa w nowych, ja w starych) jedziemy nad jezioro Titikaka. Po drodze mijamy najbrzydsze miasto, jakie udało mi się do tej pory zobaczyć – Juliaca – check ✅ .

Nocujemy w wiosce należącej do ludu Aymara. Przebieramy się w lokalne stroje i idziemy na balet (czyt. imprezę). Rano pomagamy rodzinie w gospodarstwie. Między innymi wyprowadzamy świnie na poranny spacer. Prosiaki na smyczy.

Jedziemy na granicę peruwiańsko – boliwijską. Przeciekawa jest to przestrzeń. Nikt nic nie chce. Nikt niczego nie sprawdza. Dla formalności zbieramy paszportowe stemple, po czym Wielonarodowe Państwo Boliwia (tak brzmi pełna nazwa!) stoi przed nami otworem.

Przybywamy do Copacabany (Boliwia). Miasta uwielbianego przez wszystkich amatorów święcenia (sic!) samochodów. Tym, dla których katolickie rytuał to za mało, poleca się złożyć w ofierze pancernika, którego zakupimy u miejscowego czarownika – zaledwie kilka przecznic dalej od kościoła.

Wkraczamy w strefę wojny. Płyniemy na Isla del Sol, gdzie od wielu lat toczy się wojna pomiędzy zwaśnionymi wioskami. Czerwona flaga na maszcie i “straż” oznacza wojnę ekonomiczną, w wyniku której turyści nie mogą przedostać się na drugą stronę wyspy. No, trudno. Zostaniemy tu gdzie można. Nie chcemy kłopotów.

Odwiedzamy Targ Wiedźm w La Paz (stolica Boliwii). Tutaj kupisz nie tylko pancernika – zapewniającego pomyślność, ale również suszoną lamę – dającą praktycznie gwarancję ukończenia budowy Twojego wymarzonego domu. Chyba warto?

Oglądamy Cholita’s Wrestling. Kobiety Quechua, w tradycyjnych strojach, okładają się po twarzach – na ringu inspirowanym amerykańskim Wrestlingiem. Trudno o lepszy przykład emancypacji.

Prawie umieramy ze strachu jadąc Drogą Śmierci do boliwijskiej Amazonii. Crazy shit. Nie pytajcie.

Płyniemy w głąb dżungli. Poznajemy udomowionego krokodyla. Nazywa się Federico i “on tutaj pilnuje” 🐶

Przeczesujemy pobliskie bagna w poszukiwaniu anakondy. Taka tam rozrywka dla znudzonych turystów. Udaje się…Jest bestia!

Ruszamy dalej amazońskimi, szutrowymi drogami. Autobus? Najbliższy będzie za tydzień. Ale jaki to problem? Znajdujemy 5 chętnych i ruszamy do kolejnego miasta taksówką. A tam znajdujemy kolejnych chętnych – po czym czynność powtarzamy jeszcze – hmm – osiem razy? I już jesteśmy w Trynidadzie.

Poznajemy mieszkającego w tutejszym parku miejskim leniwca. Osobniki tego gatunku schodzą z drzewa tylko raz w tygodniu. Akurat mamy to szczęście i możemy podziwiać go z bliska 😍. Faktycznie leniwy.

Jedziemy do Santa Cruz de La Sierra. Ewa ląduje w szpitalu. Trochę chorujemy, a następnie ruszamy w dalszą drogę do Samaipata. Ta miejscowość to ostoja europejczyków. Głównie Niemców, którym zawdzięczamy kebaba po środku boliwijskiej selwy. Można? Można!

W Potosi wybieram się do kopalni srebra. Ewa zostaje w hostelu – kobietom wstęp wzbroniony. Tego miejsca pilnuje diabeł Teo. Należy złożyć mu ofiarę z alkoholu i papierosów. Miejscowi obawiają się, że wejście kobiety do kopalni mogłoby spowodować wyczerpanie się złoża. Trzeba byłoby szukać następnego – i na co komu taki kłopot?

Oprócz kopalni w Potosi istnieje również restauracja Kalaphurka Dona Mecha, w której jemy najlepszą zupę świata. Kalaphurka to przepyszna zupa, którą podaje się z wrzuconym do niej, rozgrzanym kawałkiem skały wulkanicznej. A wygląda to tak:

Najedzeni ruszamy do Uyuni – miejscowości znanej przede wszystkim z leżącej nieopodal pustyni solnej – zwanej Salary de Uyuni. Kilka fotek wyrazi więcej niż milion słów:

Następnie ruszamy w kierunku Chile. Po drodze zatrzymujemy się jeszcze na pograniczu, aby podziwiać gejzery. Ostrzeżenia przewodnika, przed kąpielą we wrzącej wodzie, traktujemy początkowo z przymrużeniem oka. Jednak okazuje się, że nie były one pozbawione sensu – pomysły turystów (wciąż!) nie przestają zadziwiać.

Ten cud natury, to nasza ostatnie wspomnienie z Boliwii. Czas na nową przygodę!

Pierwszym punktem, który odwiedzamy w Chile jest miejscowość San Pedro de Atacama. Oprócz tłumów turystów spotykamy tutaj tłumy bezdomnych psów – żartobliwie nazywanych przez miejscowych San Perros [hiszp. święte psy] de Atacama.

Nie zabawimy tu jednak długo – zaraz ruszamy w dalszą podróż. Chile znane jest jako “Ziemia Obiecana” autostopowiczów, o czym mamy przyjemność się przekonać. Autostop staje się naszym głównym środkiem transportu w tym kraju.

Szybko łapiemy pierwsze auto. Mimo upału panującego na Atacamie – która uznawana jest za najsuchsze miejsce na świecie – podróż mija całkiem przyjemnie.

Na noc zostajemy w Antofagaście. Miasto pochłonęła rewolucja – tzw. “Chile despertó” [hiszp. Chile się obudziło]. Banki, sklep, stacje benzynowe, kościoły są albo zniszczone albo zabite dechami. Protesty i zamieszki trwają nieprzerwania prawie każdego dnia.

Pewnego dnia protestujący postanowili napaść na pociąg. Zmusili załogę do opuszczenia składu, a następnie podpalili i uciekli. Płonący pociąg zatrzymał się po kilku kilometrach – dokładnie pod oknami naszego hostelu. Nikomu nic się nie stało.

Po “przestopowaniu” ponad 1600km docieramy do stolicy. Znowu trafiamy na zamieszki. Aby dotrzeć do naszego noclegu musimy przejść przez ich środek. Przekonujemy się, że nie był to dobry pomysł, kiedy pod naszymi nogami spadają granaty z gazem łzawiącym. Uciekamy. Z ciężkimi plecakami nie jest to proste, ale nie mając wyjścia biegniemy przed siebie razem z całym tłumem. W końcu zatrzymujemy się w jakiejś uliczce i łapiemy oddech. “Welcome to Chile!” – wita nas, ściągając maskę gazową, młody chilijczyk.

Kilka przecznic dalej jest już zupełny spokój. Jednak policyjny gaz jest dosłownie wszędzie. Zapłakane pary jedzące walentynkową kolację w restauracyjnych ogródkach to naprawdę osobliwy widok. Taki był 14 lutego 2020 r. w Santiago de Chile.

Następnego dnia dołączają do nas Ola i Tomas. Razem ruszamy do Patagonii. W Punta Arenas spędzamy 3 dni w oczekiwaniu na lepszą pogodę. Wiatry w Patagonii o tej porze roku urywają głowę. W końcu udaje nam się wypłynąć na Wyspę Magdaleny w poszukiwaniu pingwinów. Są! Ale faktycznie – wódki nie piją. PDK

Naszym głównym celem, w chilijskiej części Patagonii, jest tzw. W-trek w parku Torres del Paine. Przejście całego szlaku zajmuje nam 4 dni, po których docieramy do lodowca Glaciar Grey.

Odpoczywamy kilka dni w Punta Natales. Zwiedzamy miasto i próbujemy miejscowego przysmaku – mięsa z Guanaco.

Bierzemy autobus do Argentyńskiego miasta El Calafate, gdzie podziwiamy Perito Moreno – jeden z najpiękniejszych lodowców na świecie:

Kolejny kilkudniowy trekking. Tym razem w okolicach El Chalten – przepięknie położonego argentyńskiego miasteczka.

Lecimy do Buenos Aires.

Wybieramy się w okolice stadionu Boca Juniors. Tak się składa, że trafiamy na historyczną chwilę. Na ławce trenerskiej przeciwników zasiada sam Diego Maradona, a drużyna z dzielnicy La Boca zostaje Mistrzem Argentyny. Po końcowym gwizdku udaje nam się dostać na stadion. Emocje nie do opisania!

Rano wsiadamy na prom, który zabiera nas do Urugwaju.

Chorujemy przez kilka dni w Colonia del Sacramento. Obawiamy się czy nie zostaniemy pierwszymi przypadkami COVID-19 w Urugwaju. 

Zdrowi ruszamy dalej. Do hostelu, w którym się zatrzymujemy, przyjeżdża w nocy urugwajska policja i nakłada kwarantannę. Wszyscy turyści zobowiązani są do podpisania dokumenty, w którym zobowiązują się nie wychodzi z hostelu przez 2 tygodnie. Wszyscy oprócz mnie i Ewy. Dlaczego? Tego nie wiem, ale nie zastanawiamy się nad tym zbyt długo i ruszamy dalej.

W Cabo Polonio, czyli hipisowskiej osadzie na wybrzeżu Urugwaju, zostajemy chwilę. Sytuacja epidemiczna rozkręca się. Granice są zamykane. Panuje zbiorowa panika. Właściciel hostelu przygotowuje się do zamknięcia. Nam proponuje pobyt u siebie do czasu aż sytuacja się uspokoi, a w zamian za pomoc przy plantacji nielimitowany dostęp do marihuany.

Ostatecznie nie decydujmy się i uciekamy do Brazylii za nim będzie to niemożliwe. Przejście graniczne między Brazylią, a Urugwajem znajduje się w miejscowości Chuy. I już sama ta nazwa powinna być dla nas ostrzeżeniem 🙂

Udaje nam się dotrzeć do Porto Alegre, kiedy dostajemy informacje, że granice pomiędzy brazylijskim prowincjami zostają zamknięte. Jesteśmy uziemieni.

Dostajemy informacje o organizowanym locie ewakuacyjnym z Rio de Janeiro do Warszawy. W ostatniej chwili kupujemy lot do Rio na następny dzień, aby mieć szansę załapania się na samolot do Polski.

Udaje się. Wracamy do Ojczyzny! 🇵🇱

Kwarantannę spędzamy na wsi na Podlasiu. Biorę udział w Hackathonie, na którym rodzi się projekt Geeks4Teachers.

Wracamy do Warszawy. Nie było nas tylko 1,5 roku, a tak wiele zmieniło się w tym mieście. Nowe bloki, nowe drogi, nowi ludzie w naszym sąsiedztwie.

Zaczynamy organizować nasze wesele. Dużo stresu i obowiązków sprawia, że omal nie mieliśmy rozwodu zamiast drugiego ślubu  (pierwszy był rok temu). Na szczęście wszystko kończy się dobrze:

W podróż poślubną udajemy się do…Bydgoszczy.

Przygarniamy naszego pierwszego kota – Mruka.

Projekt Geeks4Teachers przekształca się w coś większego. Oficjalnie rejestruję Fundację Zakoduj Pomoc, w której świadczymy usługi IT dla innych organizacji non-profit.

Jedziemy do Zakopanego, żeby połazić trochę po górach. Po powrocie powiększamy rodzinę…o kolejnego kota – Kreskę:

Nastaje jesień – dni stają się coraz dłuższe. Pewnego dnia wpada do mnie stary przyjaciel. Mimo tego, że wcale go nie zapraszałem, zostaje ze mną przez kolejne miesiące.

W Sylwestra nie piszę podsumowania jak zawsze, bo wydaje mi się, że ten rok był całkowicie do bani.

Leave a reply:

Your email address will not be published.