Do Santiago docieramy autostopem, a trasa mija nam jak z przysłowiowego „bicza strzelił”.
Z San Pedro de Atacama do Santiago de Chile jest, w prawdzie, ponad 1600km, ale dzięki niezapomnianej uprzejmości Chilijczyków, taka przejażdżka to sama przyjemność. Jednak wszystko co dobre szybko się kończy.
2020 rok jest dla Chile rokiem przełomu. Wszechobecne hasło „Chile despertó!” (czyli Chile się przebudziło!) jest odczuwalne w całym kraju, ale najsilniej właśnie w jego stolicy – Santiago. Mamy tego doświadczyć już w pierwszych godzinach naszego pobytu w tym mieście.
Z ciężarówki wysiadamy na autostradzie, a do centrum miasta dowozi nas całkiem komfortowy autobus podmiejski. To duża odmiana po różnego rodzaju wehikułach, którymi poruszaliśmy się po drogach Peru i Boliwii. Opinie, że w Chile można się poczuć jak w Europie nie są ani trochę przesadzone. Tutaj jednak sielanka się kończy.
Pomimo tego, że byliśmy świadomi rewolucji przez jaką przechodzi Chile, to rezerwujemy hostel w okolicach tzw. Plaza de la Dignidad, czyli w samym epicentrum protestów. Jak do tego doszło? No cóż 🤷♂️
Nie wiedziałem, że „Plaza de la Dignidad„, to nazwa wymyślona przez protestujących, a tak naprawdę miejsce to nazywa się Plaza Italia. Przyznacie, że brzmi całkiem wakacyjnie i zachęcająco, aby się tam zatrzymać?
Niestety nie daje nam nic do myślenia, to że metro nie zatrzymuje się na naszej stacji. Wysiadamy na kolejnej i z ciężkimi plecakami ruszamy do naszego hostelu. Po drodze mijamy SETKI ludzi w maskach gazowych. Wtedy orientujemy się , że trwa protest i dzieje się naprawdę grubo. Nie zraża nas to jednak i postanawiam „przebić się” do naszego miejsca noclegu. Wtedy jeszcze nie wiemy jak bardzo zły jest to pomysł. 😉
Czym bliżej do naszego miejsca noclegu, tym więcej osób mówi nam, żebyśmy tam nie szli, a my powoli tracimy nadzieje, ze tej nocy będziemy spać spokojnie. Ludzie ostrzegają nas przed policja, gazem i zbłąkanymi, ślepymi kulami (#ciekawostka: w konsekwencji starć z policja ponad 300 osób straciło wzrok: częściowo lub całkowicie)
W powietrzu czuć co raz więcej gazu, a nasz oczy zaczynają łzawić. Postanawiam nieco zboczyć z głównej alei. Idziemy mniejszą uliczką, która początkowo wydaje się nam bezpieczniejsza.
Nagle krajobraz całkowicie się zmienia. Tłum, w którego samym środku jesteśmy, zaczyna biec przed siebie. Odwracam się i widzę uzbrojony oddział Carabineros nacierający prosto na nas. Nie zastanawiamy się dług. Łapiemy się za ręce, aby się nie zgubić i też bierzemy nogi za pas.
Słychać granaty hukowe lecące w naszą stronę, a pod stopy spadają nam ładunki z gazem łzawiącym. Jesteśmy dosłownie bombardowani.
Mimo tego, że nie możemy oddychać, bo gaz wdziera się wszystkim otworami, zastrzyk adrenaliny sprawia, że biegniemy ile sił w nogach. Zadania nie ułatwia cały nasz dobytek, który jak żółwie targamy na swoich plecach.
W końcu skręcamy w boczną uliczkę, a grupa przypadkowych ludzi, która akurat biegła w tym samym kierunku zatrzymuje się by złapać oddech.
Jeden z chłopaków, widząc to, że jesteśmy turystami, którzy akurat znaleźli się w nieodpowiednim miejscu o nieodpowiednim czasie, zatrzymuje się przy nas, ściąga maskę gazową i wypala z szelmowskim uśmiechem: „Welcome to Chile!” – jak gdyby mówił „Welcome to Hell!”
Natomiast kilka ulic dalej nie ma już śladu po regularnej bitwie, która odbywa się dosłownie za rogiem.
Jest 14 lutego.
Na ostatniej prostej do hostelu mijamy zakochanych jedzących walentynkową kolacje. Wszyscy płaczą.
Ach ten cholerny policyjny gaz. Jest wszędzie…